
Materiały budowlane z przydziału
Za PRL-u sprzedaż materiałów budowlanych była ściśle regulowana przez państwo. Obowiązywały limity tego, jakie ilości i czego można nabyć. Oczywiście limity te zwykle okazywały się za niskie, więc żeby zdobyć resztę, trzeba było kombinować. Cegły czy wapno m.in. załatwiano u rodziny i znajomych (np. wymieniając się na inne) albo kupowano – znacznie drożej – na czarnym rynku.

Stanie w kolejkach po wszystko (nie zawsze skuteczne)
PRL wszystkim kojarzy się z kolejkami, ale młodsi mogą nie wiedzieć, że odstanie swojego w kolejce wcale nie gwarantowało, że wróci się do domu z towarem. Nieraz po dotarciu do lady okazywało się, że np. rynny już się skończyły i można kupić co najwyżej parę puszek farby. Czasem towar był, ale wybrakowany, np. okna pozbawione szyb.

Odgórnie narzucony metraż domu
Władze PRL lubiły decydować o wszystkim. W przypadku domów jednorodzinnych oznaczało to m.in., że budynki nie mogły być większe, niż określały to przepisy. Przykładowo na przełomie lat 50. i 60. dom mógł mieć co najwyżej 110 m kw. powierzchni użytkowej. Próbowano to obchodzić na różne sposoby, np. budując zaokrąglone budynki oferujące nieco więcej przestrzeni przy ścianach. Ograniczeniami nie musieli się też oczywiście przejmować ludzie u władzy i ich znajomi.

Kiepskiej jakości materiały
Produkowane w czasach PRL-u materiały budowlane rzadko zachwycały jakością. Sytuacji budujących nie ułatwiał fakt, że nieraz jedynymi materiałami, jakie w ogóle dało się zdobyć, były najtańsze pustaki żużlobetonowe czy blacha falista na dach. Co więcej, czasem „załatwione” materiały okazywały się wybrakowanymi odrzutami z fabryki.